Podczas grudniowej Komisji Wspólnej radni burmistrza Kunta biadolili o niskich wynagrodzeniach pracowników Urzędu Miasta. Martwiła ich zaledwie „inflacyjna” podwyżka wynagrodzeń w 2020 roku. Postanowiliśmy sprawdzić jaka „bieda” zapanowała w magistracie po wieloletnich wyrzeczeniach na rzecz mieszkańców Kostrzyna nad Odrą.
Kostrzyn należy do nielicznych miejscowości w województwie lubuskim, w którym średnia pensja pracowników administracyjnych Urzędu Miasta przekroczyła ponad 5 tysięcy złotych (dane z 2018 roku). W okolicznych miastach (nie licząc Niemiec), średnia pensja jest około 1000 zł niższa. Na szczęście, aby ograniczyć prawdopodobieństwo wpadnięcia w progi ubóstwa, burmistrz swoim podwładnym przeznacza raz w roku tzw. trzynastkę oraz nagrody. O ile dodatkowe roczne wynagrodzenie nie jest niczym nadzwyczajnym i należy się każdemu pracownikowi, o tyle filozofia burmistrza Kunta, aby w nagrodach przekazywać każdemu swojemu pracownikowi około 10 tysięcy złotych w formie obligatoryjnej, wydaje się zastanawiająca. Nagrody to dwie średnie pensje w Urzędzie Miasta. Dodając „trzynastkę” wychodzi, że w Kostrzynie burmistrz płaci 15 pensji rocznie (każda ponad 5 tysięcy złotych). Aby nie irytować za bardzo ludzi, którzy nawet o „trzynastce” nie mają co marzyć, nie pytaliśmy o dodatki świąteczne i wakacyjne. Z odpowiedzi dotyczących nagród jednoznacznie wynika, że nagrody otrzymują w kostrzyńskim urzędzie wszyscy. Jest to bez wątpienia innowacyjny sposób motywowania pracowników przez burmistrza Kunta. Nie jest istotne jaką pracę wykonuje urzędnik, jakie są efekty tej pracy itp. Burmistrz postanowił z nagród zrobić zwyczajną „wkładkę” do wynagrodzeń („trzynastka” plus nagrody to ponad milion złotych). Skąd taka filozofii wydawania publicznych pieniędzy? B wynika z rodzinnej atmosfery panującej w kostrzyńskim urzędzie. Jak podczas świąt ciocia czy wujek, przy wspólnym stole wigilijnym wytłumaczą swoim synom, córkom czy pasierbom, że w tym roku „tatuś” nieyć może przekazał 10 tysięcy złotych nagrody. Atmosfera rodzinna byłaby fatalna. Zwłaszcza, że „rodzina na swoim” to ważny element w zdrowym i nowoczesnym samorządzie.
Bartosz Gajewski